|

Życie jest zbyt krótkie, żeby przeżyć je byle jak

            Czasem spotykamy ludzi niezwykłych, którzy inspirują i wnoszą pozytywną energię. Z pozoru zwyczajni, przy głębszym poznaniu zachwycają niezwyczajnością. Irenkę spotkałam niedawno. Cały czas uśmiechnięta, tryskająca radością – prawdziwa dusza towarzystwa. Zabawiała innych dowcipami i inicjowała wspólne śpiewy. Jednak ta wieczna optymistka ma również swoją, nie zawsze optymistyczną historię, którą zdecydowała się opowiedzieć dla portalu kochamzabardzo.pl.

            Spotykamy się w mieszkaniu Irenki. Drzwi otwiera uśmiechnięta, szczupła, 70-letnia kobieta, choć na moje niewprawne oko wygląda zdecydowanie młodziej. W tle sączy się delikatna muzyka, pod stołem legowisko robi sobie spory pies, a my zaczynamy naszą pogawędkę…

Spragnieni normalności - pobierz teraz
Spragnieni normalności – pobierz teraz

Aneta Maj: Jak wyglądało Twoje życie do tej pory?

Irenka: Zawsze byłam zwariowana i odkąd przybyłam do Wałbrzycha, marzył mi się wyjazd stamtąd. Gdyby nie to, że jako szesnastolatka nie mogłam sama decydować, gdzie chcę mieszkać, nie przyjechałabym do Wałbrzycha. Wcześniej mieszkaliśmy w okolicach Kamienia Pomorskiego, przecudne okolice, ale rodzice ciągle wyjeżdżali. Właściwie mój ojciec co roku przeprowadzał się.

Z powodu pracy?

Nie. Nigdy nie rozumiałam czego on tak ciągle szukał. Jako dziecko zrobiłam siedem klas szkoły podstawowej w ośmiu szkołach. Była nas szóstka w domu. Ojciec był szczęściarzem, że miał taką Marysię, że poszła na to. Facet brał życie całymi garściami, baby też, a Marysia tak go kochała, że gdyby mogła nosiłaby go na rękach…

Jak wspominasz swoich rodziców?

Marysia kochała tego swojego Tosia. Nie widziała świata poza nim. Gdy przychodził do domu, była cała szczęśliwa. Żywot miała trudny, bo wychowywała szóstkę dzieci. Wyobrażasz sobie? Bo ja nie mogę… Ja miałam dwójkę, kiedy zostałam sama z nimi, a co dopiero szóstkę… W głowie się nie mieści. Inna była wtedy mentalność ludzi.

 

Co najtrudniejszego było dla Ciebie w relacjach pomiędzy rodzicami?

Mama tylko zajmowała się domem, dziećmi, potem swoim panem-władcą. Jak przychodził do domu,  robił co chciał. Na dodatek, w ogóle jej nie szanował. Ale wytrzymała z nim do końca. Mnie to najbardziej bulwersowało. Pytam dlaczego, ale nie ma odpowiedzi na wszystkie „dlaczego”. Pewnie, że w tej chwili już nabrałam dystansu. Z wiekiem widzi się więcej i bardziej dojrzale, nabiera się pokory. Byłam najstarsza i musiałam siłą rzeczy zajmować się maluchami. Wiesz, wszystko było na mojej głowie. Zostawiała mnie czasem z dwójką takich małych dzieci, miałam wtedy sześć lat chyba, mój brat pięć, a siostra dwa i ja z nimi zostawałam na cały dzień, a ona jechała zbierać jagody do lasu, a później wracała. Na drugi dzień znowu jechała na cały dzień sprzedawać te jagody, bo była bieda.

Dużo było na Twojej głowie… Co działo się z Tobą dalej, gdy dorosłaś?

Tak miało być i koniec. Mama nie miała czasu, żeby usiąść i porozmawiać ze mną. Ja mnóstwa rzeczy nie wiedziałam. Ojciec był rozrywkowy. Dzieci? Uważał, że to matka ma dzieci…

W wieku trzynastu lat wyprowadziła się do internatu. Mieszkaliśmy na Pomorzu Zachodnim, więc wyjechałam do Szczecina. Marzyłam, żeby być nauczycielką. Podobało mi się. Zachłysnęłam się wolnością! Wreszcie uwolniłam się od dzieci, obowiązków… Ale się rozchorowałam, dostałam ostrego zapalenia stawów i wylądowałam w szpitalu. Później, przez trzy miesiące byłam w domu, ale zwiałam stamtąd. Do dziś utrzymuję kontakty z jedną z dziewczyn z tej przygody. Do dzisiaj jest nauczycielką. W wieku szesnastu lat poszłam do pracy.

Często bywa tak, że rodzice są dla nas wzorcem relacji lub wręcz przeciwnie, staramy się być zupełnie inni niż oni. Patrząc na Twoje doświadczenia wyniesione z domu rodzinnego, czego szukałaś w swoich związkach?

Wyniosłam traumę z domu, dlatego jestem romantyczką i idealistką. Zakochałam się straszliwie, wyszłam za mąż…

To była Twoja pierwsza miłość? Jak to wyglądało?

Fantastycznie! Oczywiście byłam zauroczona. W małżeństwie, moim zdaniem, robiłam wszystko, żeby było OK, ale tak już jest, że jak żona zajmuje się dziećmi, to pan mąż się nudzi i mój mąż zaczął mnie zdradzać. Zauważyłam jeden symptom, drugi…

Po długim czasie zauważyłaś te symptomy?

Podejrzewam, że dość późno, skoro inni wiedzieli, tylko ja nie. Mąż twierdził, że jest absolutnie niewinny, że to nieprawda. To właściwie teść powiedział mi, żebym przestała się zadręczać i że mnie zaprowadzi do miejsca, w które mąż chodzi. I zaprowadził mnie.

Pamiętam taki obrazek: przyszłam do tych pań, to były prostytutki. Powiedziały, żebym usiadła. Odmówiłam, powiedziałam: „dziękuję uprzejmie, przyszłam zobaczyć z kim mój mąż się zadaje”. On oczywiście się schował, a ja odwróciłam się i wyszłam. Próbowałam zapomnieć, ale  się nie dało. Próbowałam przez pół roku, ale tego się nie da zapomnieć – przynajmniej ja nie potrafiłam. Chociaż rozmawiałam z paniami, które wiedziały, że mężowie ich zdradzają i jakoś z tym żyły…

Zapominały?

Zapominały… Poradziły sobie z tym, a ja nie mogłam. Zaczęłam wpadać w depresję, nie umiałam krzyczeć, nie umiałam płakać. Doktor mi powiedział, żebym wzięła talerz i uderzyła nim o podłogę, żebym się rozpłakała. Nie umiałam. Jeszcze byłam na tyle rozsądna, że wiedziałam, że muszę dokończyć wykształcenie, bo nie miałam jeszcze wtedy średniego. Potem wzięłam rozwód.

Jak przyjęli Twoją decyzję rodzina, znajomi?

Zgorszenie ogólne.

Jak to się stało, że pomimo tego, że otoczenie nie było tak przychylne, rozwiodłaś się?

Bo ja wiedziałam, że mam rację. Nie da się tego zapomnieć, nie chciałam tego ciągnąć tak jak moja mama. Podziwiałam ją, ale z drugiej strony mówiłam sobie, że nie dam się wkręcić w takie kółeczko.

Chciałaś czegoś więcej?

Tak, właśnie tak. Po rozwodzie pracowałam na półtora etatu, bo musiałam.

Dzielna jesteś!

Zawsze miałam fantastycznych przyjaciół, bo siostry były młodsze, z nimi nie za bardzo utrzymywałam kontakt. Nawet pytały czego ja szukam. Mówiły, że to nie jest normalne. Odpowiadałam: „dla was nie, a dla mnie tak”.

W trudnych momentach przyjaciele byli największą podporą?

Tak, powtarzali, żebym się nie martwiła. Biedne były moje dzieciaki przez te lata, kiedy wychodziłam do pracy trzy razy w tygodniu rano, a wracałam kiedy oni spali. No ale wyrosły na ludzi. Robiłam to, co uważałam za słuszne. Sama świadomość, że wychodzę rano, a wracam wieczorem zmuszała mnie do zagospodarowania dzieciom całego czasu, żeby nie były same i nie wałęsały się po ulicach. Miały przez cały dzień zajęcia w różnych kółkach.

Podobno wierzysz w opiekuńcze anioły?

Po drugim rozwodzie zaczęłam zbierać anioły. Trzeba w coś wierzyć, bo by człowiek inaczej sobie nie poradził. Ja zawsze byłam optymistką, a teraz „w słusznym wieku” to już jestem niepoprawną (śmiech).

Powiedziałam sobie, że się nie dam, ale po iluś tam latach znów taki pan się trafił na wycieczce. Z dzieciakami w każdą niedzielę chodziliśmy w góry i tam się poznaliśmy. Gaduła. Sympatycznie było. Przyszedł kilka razy do nas do domu i któregoś razu powiedział: „Irena, ja przynoszę swoją szczoteczkę i zostaję!” I został… Było fajnie, bo pomagał mi w wychowywaniu dzieciaków. Jasna sprawa, zawsze we dwójkę łatwiej. Później po dwudziestu latach zaczęło się znowu walić. Początkowo próbowałam walczyć, ale okazało się, że był chory psychicznie. Nie będę opowiadać szczegółów, ale to był horror. Ale też z uwagi na jego chorobę długo nie mogłam się zdecydować czy odejść. Myślałam, że sobie poradzę, chodziłam do lekarzy. Nic nie pomagało i wreszcie zdecydowałam, że nie mam szans i poszłam do sądu i załatwiłam rozwód. Już nie ma tego mojego eks, bo w ubiegłym roku umarł, ale z nim były straszne przeżycia, bo choroba przeważyła. Miałam wyrzuty sumienia, że może nie powinnam odchodzić, ale perspektywa, że facet chodzi za tobą i mówi: „A ja cię jednak zabiję!” I próbował. Gdyby nie sąsiedzi, to by mnie chyba zabił. Ludzie z otoczenia i moje siostry też mi miały to za złe, ale to jest moja bajka.

Wydajesz się być niezależną osobą…

Tak, nigdy nie sugerowałam się opinią innych. Moja opinia to ja. Dla każdego coś innego jest ważne i nie można dać się stłamsić.

Idziesz w życiu za głosem swojego serca, czy może za rozumem?

Pewnie i jedno i drugie, bo w sumie ważne jest to, co w nas jest. Te dwa kopy i znów byłam sama…

Czy czegoś się nauczyłaś po drugim rozwodzie?

Nauczyłam się tego, że kłopoty, jeśli zdecydujemy się je zakończyć, należy zapakować do plecaka, zostawić za sobą, zatrzasnąć bramy i iść do przodu. I tak zrobiłam. Zostałam sama w mieszkaniu, a on dostał nakaz eksmisji i po tygodniu wiedziałam, że wraca moja depresja. Nie umiałam sobie poradzić z tymi duchami tego domu. Przestałam jeść, przestałam spać, nie wychodziłam. Powiedziałam sobie: „Nooo, Irena…”

I wtedy zadzwoniłam do córki. Powiedziałam: „Córciu, jedziemy na nowe osiedle, zgłaszam mieszkanie do zamiany. Nie mogę tu mieszkać, bo zwariuję.” I już tu działalność moich opiekuńczych aniołów była ewidentna. Pojechałyśmy do spółdzielni, zostawiłyśmy karteluszki, ledwie wróciłyśmy do domu i już był telefon, że jakiś chłopak chce się ze mną zamienić. To było piękne! Zostawiłam wszystko za sobą, zaczęłam zupełnie nowy rozdział w pięknym miejscu. Miałam cudną kawalerkę  na spokojnym osiedlu. Jestem szczęściarą, że poznaję tylko serdecznych ludzi. Bardzo to pomaga, nie można się zamknąć w sobie, bo te złe duchy wyłażą ze wszystkich kątów. Ponadto, nie można stronić od ludzi. Człowiek to zwierzę stadne.

Co się działo z Tobą dalej?

Wtedy bardzo często  wyjeżdżałam z Wałbrzycha. Piękna była ta kawalerka, ale nosiło mnie strasznie. I wtedy dopiero zrozumiałam mojego ojca, jego naturę podróżnika. Zawsze pytałam go jak już byłam dorosła: „Jakiej cholery ty wiecznie szukałeś? Przeprowadzałeś się non stop.” „Nie zrozumiesz” – odpowiadał. I któregoś dnia, dgy wyjechałam kolejny raz, nagle mnie olśniło i mówię: „Antoni, kurka wodna, już rozumiem!”. Bo też mam naturę podróżniczą. Było mi najlepiej gdy wyjeżdżałam z domu. Aż któregoś dnia gdzieś przeczytałam: „Nie uciekniesz od siebie zmieniając miejsce zamieszkania.” Pomyślałam, że coś w tym jest i wróciłam do domu i zaczęło się z Zygusiem…

Kolejna historia miłosna?

To była bajka, naprawdę! W kopalni pracowałam 30 lat jako gryzipiórek. Spotkaliśmy się na pogrzebie koleżanki. I po pogrzebie mówię: „chodźcie na jakąś wódkę, bo przecież znów się spotkamy na kolejnym”. I tak się zaczęło. Zyguś zaczął wydzwaniać, spotykaliśmy się. Wcześniej wydawało mi się, że jest niefajny. Po tym pierwszym spotkaniu powiedziałam mu: „słuchaj, jak to pozory mylą. Okazuje się, że Ty jesteś fantastyczny facet, zupełnie inny!” A on z uśmiechem na to: „Ja też coś Ci powiem. Bądźmy parą, ja Ci się oświadczę.”

Przyjęłaś te oświadczyny?

Tak! W pewnym momencie mówiłam sobie: Boże, w co ty się ładujesz kobieto? Po co ci to? Ale później okazało się jaki to był fantastyczny facet: serdeczny, czuły…

Czy bardzo się różnił od Twoich wcześniejszych partnerów? Co było w Nim najbardziej ujmującego?

Był opiekuńczy i mądry. Chociaż nie powiem, że tamci nie mieli nic pod kopułą. Zygmunt często mówił: „Te twoje chłopy nie wiedziały ile tracą, ale dobrze, że tak się stało, bo inaczej bym Ciebie nie miał.” Na pewno z wiekiem wiemy bardziej czego oczekiwać, a ponadto uczymy się asertywności. Mówiłam wtedy sobie: „Irena, życie jest za krótkie, żeby przeżyć je byle jak.”

 W dalszym ciągu to potwierdzam. Naprawdę nie warto ładować się w coś, co nie ma szans. Jeśli Ty dajesz serce na dłoni, a ten ktoś zaczyna ci wymykać się boczkiem, boczkiem, albo prowadzić jakieś głupie zagrywki… Absolutnie jestem za tym, że trzeba zadbać o siebie.

Powiedziałaś, że życie było bajką, że ten czas, który mieliście dla siebie był krótki, ale intensywny.

To była chwila, osiem miesięcy. To, o czym marzyłam spełniło się, więc stąd ta bajka. Był opiekuńczy, jak na troszeczkę wychodził to wracał z kwiatami, zawsze mówił czułe słówka. I za rączkę chodziliśmy wszędzie. Najgorsze było to, gdy zasłabł. Cztery dni badań w szpitalu i wiedzieliśmy, że odchodzi. To było straszne. Był wspaniały do końca. Może dlatego, że go nie bolało, ale świadomość, że musi odejść też jest trudna. A on rozrabiał w dalszym ciągu, opowiadaliśmy sobie kawały. Dwa dni przed śmiercią mówił: „Ira, czemu ona nie przychodzi, ta biała dama, już mnie to męczy…” A kiedy rano obudziliśmy się, powiedział, że ona już tu stoi… Najgorsze dla mnie było, gdy dzwonił do wszystkich i żegnał się bardzo spokojnie, pogodnie. Dzwonił i mówił: „Jak się miewacie? Ja dzwonię, bo chciałbym się pożegnać, bo odchodzę.” Umierałam po troszku razem z nim, to było straszne. Bajki krótko trwają…

Ale się zdarzają…

Absolutnie się zdarzają i najważniejsze jest to, że ja nie potrafię jedną ścieżką iść i próbuję, bo może na innej będzie ciekawiej, a to często procentuje. Jak już mówiłam, jestem absolutną szczęściarą, że poznaję tylko serdecznych ludzi, a wiem, że są ludzie i taborety. I czasem na drodze stoi taki taboret. Wtedy albo się uśmiecham i przechodzę obok, albo zmieniam ścieżkę.

Skąd w Tobie tyle optymizmu, skąd go czerpiesz?

Z muzyki, tańca… Życie jest krótkie, ale bardzo fajne. Bliska mi jest modlitwa Marka Aureliusza:

Boże,
użycz mi pogody ducha,
abym godził się z tym,
czego nie mogę zmienić.
Odwagi, abym zmieniał to,
co mogę zmienić.
I mądrości, abym odróżniał jedno od drugiego.

 

Nic więcej nie potrzeba. Możesz zmienić, to zmieniaj do cholery, nie czekaj na jutro, a jak nie  chcesz się poddać, to też twoja sprawa. Każdy jest odpowiedzialny za to, co robi. Ci ludzie, którzy się poddają przeciwnościom losu pytają dlaczego. Mówię wtedy: a spojrzałaś w lustro, pogadałaś ze sobą? Bo jeśli nie ma rozmowy ze sobą, nie wiesz o co ci biega…

Czyli najważniejsze jest to, żeby znać siebie?

Tak, trzeba być w zgodzie ze sobą.

Co powiesz osobom, które tkwią w trudnych relacjach, toksycznych związkach, które nie wiedzą jak z nich się wydostać?

Żeby przede wszystkim uporządkowały swoje wnętrze. Bo nie można myśleć w ten sposób, że  zrobię mu krzywdę. No chwileczkę, przecież on tobie robi krzywdę, a ty się na to godzisz… Ale każdy ma jednak swoją granicę, za którą nie wolno włazić innym z butami. Pewnie, że dochodzi się do tego po iluś tam latach. Kiedy wracam wstecz, to dystans jest większy, a światło ostrzejsze. Wszystko dzieje się po coś.

autorka:  Aneta Maj – psycholog

 

Podobne wpisy